Terry Pratchett "Czarodzicielstwo" (Tom 5)


        Żył sobie raz pewien człowiek, który miał ośmiu synów. Poza tym
     był zaledwie przecinkiem na stronie Historii. To smutne, ale o nie-
     których nie można powiedzieć nic więcej.
        Ale jego ósmy syn dorósł, ożenił się i też miał ośmiu synów, a że
     jest tylko jedna profesja odpowiednia dla ósmego syna ósmego syna,
     jego ósmy syn został magiem. Był mądry i potężny, no... w każdym ra-
     zie potężny, nosił szpiczasty kapelusz i na tym by się to skończy-
     ło...
        Powinno się skończyć...
        Ale wbrew Sztuce Magicznej i wbrew nakazom rozsądku - a za naka-
     zami serca, które są ciepłe, nieokreślone i... no... nierozsądne -
     uciekł z komnat magii, zakochał się i ożenił, niekoniecznie w tej
     kolejności. [9]


        Wbrew plotkom, Śmierć nie jest okrutny; jest po prostu perfekcyj-
     ny, straszliwie perfekcyjny w swej pracy. [10]


        POWIEDZIAŁEM: NIE. NIC NIE JEST OSTATECZNE. NIC NIE JEST ABSOLUT-
     NE. OPRÓCZ MNIE, MA SIĘ ROZUMIEĆ. [12]


        - Niczego nie żałuję - powiedział prawie normalnym głosem. - Zro-
     biłbym to jeszcze raz. Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość.
        NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.
        - Więc co nas tam czeka?
        JA
        - Ale poza tobą?
        Śmierć spojrzał na niego ze zdziwieniem.
        SŁUCHAM?
        Sztorm nad nimi osiągnął szczyt. Jakaś mewa przeleciała obok
     nich, tyłem.
        - Chciałem powiedzieć - wyjaśnił z goryczą Ipslore - że na tym
     świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.
        Śmierć zastanowił się przez chwilę.
        KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE. [13/14]


        Kiedy ucichł grom, Śmierć pochylił się i ostrożnie podniósł
     chłopca. Ten otworzył oczy.
        Lśniły złociście, od wewnątrz. Po raz pierwszy w tym, co z braku
     lepszego określenia musimy nazwać życiem, Śmierć napotkał spojrze-
     nie, które trudno mu było wytrzymać. [14/15]


        Nie istnieje metafora dla sposobu, w jaki Wielki A'Tuin, żółw
     świata, porusza się poprzez galaktyczną noc. Kiedy ktoś ma dziesięć
     tysięcy mil długości, skorupę poznaczoną kraterami meteorów i przy-
     prószoną lodem komet, nie może być rozsądnie porównany do nikogo
     prócz siebie. [16]


        Jeśli chodzi o błyszczące obiekty, magowie charakteryzują się
     gustem i opanowaniem obłąkanej sroki. [17]


        Ptaki wiły gniazda w rynnach i pod okapami Niewidocznego Uniwer-
     sytetu. Dało się zauważyć, że mimo trudności ze znalezieniem miej-
     sca, nigdy, ale to nigdy nie szukały mieszkania w zachęcająco otwar-
     tych paszczach gargulców stojących na krawędziach dachów, ku owych
     gargulców rozczarowaniu. [17]


        [...] a także samego naczelnego kucharza, który w jednej z chłod-
     ni kończył model Uniwersytetu, z jakiegoś tajemniczego powodu wy-
     rzeźbiony w całości z masła. Robił to na każdy bankiet: maślane ła-
     będzie, maślane budynki, całą jełczejącą maślaną menażerię... Tak
     bardzo to lubił, że nikt nie miał serca, by kazać mu przestać. [18]


        Przyjrzyjmy się Rincewindowi, który rozgląda się po nerwowych
     półkach. Na Dysku istnieje osiem poziomów magii; po szesnastu latach
     studiów Rincewindowi nie udało się osiągnąć nawet pierwszego. Niek-
     tórzy z jego nauczycieli rozważali teorię, że nie osiągnął poziomu
     zero, na którym rodzi się większość zwykłych ludzi. Inaczej mówiąc,
     sugerowano, że kiedy Rincewind umrze, średnia zdolności okultystycz-
     nych rasy ludzkiej podniesie się odrobinę. [21]


        Nazywał się Spelter. Wysoki i chudy, wyglądał, jakby w swoich
     poprzednich wcieleniach był koniem i z trudem uniknął tego w obec-
     nym. [22]


        Wszystko to ma zapewne jakieś naturalne wytłumaczenie, pomyślał.
     Albo całkiem zwykłe nienaturalne. [24]


        Bagaż można opisać jako skrzyżowanie walizki z maniakalnym mor-
     dercą. [26]


        W większości starych bibliotek książki są przymocowane na łańcu-
     chach do półek, żeby uchronić je przed zniszczeniem przez ludzi. W
     Bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu, naturalnie, chodziło o coś
     odwrotnego. [26]


        Na głównym stole cała pieczona świnia wydawała się nieco ziryto-
     wana faktem, że ktoś ją zabił nie czekając, aż skończy jeść jabłko.
     [28]


        Powiedzieć, że magowie mają w swej naturze zdrowe współzawodnic-
     two, to jakby powiedzieć, że piranie są z natury nieco łakome. Jed-
     nakże od dni, gdy Wojny Magów uczyniły niemieszkalnymi wielkie ob-
     szary Dysku, magowie mają zakaz rozstrzygania sporów środkami czaro-
     dziejskimi. Przede wszystkim dlatego, że sprawia to liczne problemy
     okolicznej ludności, a poza tym trudno ocenić, która z dymiących ka-
     łuży mazi jest zwycięzcą. [29]


        W pewnych częściach miasta ciekawość nie była pierwszym stopniem
     do piekła, ale do rzeki, z ołowianymi ciężarami u nóg. [31]


        Jeden z nauczycieli Rincewinda powiedział o nim kiedyś: "nazwać
     jego zrozumienie magii tragicznym oznacza, że braknie nam odpowied-
     niego słowa, by opisać jego opanowanie praktyki". [32]


        - Jak właściwie płacisz za to wszystko? Przecież jak tylko ktoś
     daje ci pieniadze, od razu je zjadasz.
        - Uuk.
        - Zadziwiające. [33]


        Werminia jest niewielkim, biało-czarnym krewniakiem leminga, ży-
     jącym w zimnych regionach wokół Osi. Jej futro jest wysoko cenione,
     zwłaszcza przez samą werminię; samolubna bestia posunie się do
     wszystkiego, byle się z nim nie rozstawać. [33]


        Trzeba czegoś więcej niż odrobiny czarów i kogoś zmienionego w
     kłąb dymu, żeby zniechęcić maga do jedzenia. [44]


        - Ósmy syn maga byłby czarodzicielem.
        - Tego nie wiedziałem!
        - Nie jest to powszechnie ogłaszane.
        - Tak, ale... Czarodziciele istnieli bardzo dawno temu. To zna-
     czy, magia była  wtedy o wiele silniejsza, hm, ludzie byli inni...
     To nie miało żadnego związku z, hm, rozmnażaniem.
        Ośmiu synów, myślał Spelter. To znaczy, że zrobił to osiem razy.
     Co najmniej. A niech to... [47]


        Złodziej, jak wkrótce się okaże, był bardzo szczególnym złodzie-
     jem. Był artystą złodziejstwa. Inni złodzieje zwyczajnie kradli
     wszystko, czego nie przybito do podłoża, ale ten złodziej kradł rów-
     nież gwoździe. [...] Istnieją artyści, którzy potrafią wymalować ca-
     ły sufit kaplicy; ten złodziej należał do takich, którzy potrafią go
     ukraść.
        Temu wyjątkowemu złodziejowi przypisywano kradzież wysadzanego
     klejnotami ofiarnego noża do wypruwania flaków ze świątyni Offlera,
     Boga-Krokodyla, w samym środku psalmu, i srebrnych podków najlepsze-
     go konia patrycjusza, gdy zwierzę zajęte było wygrywaniem wyścigu.
     Kiedy Gritoller Mimpsey, wiceprzewodniczący Gildii Złodziei, został
     potrącony na placu targowym, a po powrocie do domu odkrył, że świeżo
     skradziona garść diamentów zniknęła ze swej kryjówki, wiedział, kogo
     za to winić*. Ten złodziej potrafił przejąć inicjatywę, ukraść cału-
     sa i wyjąć człowiekowi słowa z ust.

     * To dlatego, że Gritoller dla bezpieczeństwa połknął diamenty. [48/49]


        Mógł iść dalej. Mógł wspiąć się na schody, wyjść na ulicę, wziąć
     pizzę z klatchiańskiego baru przy Alei Prychnięć, położyć się spać.
     Historia świata potoczyłaby się całkiem inaczej i byłaby znacznie
     krótsza. Ale przynajmniej przespałby noc spokojnie, chociaż na po-
     dłodze.
        Przyszłość wstrzymała oddech, czekając, aż Rincewind odejdzie.
        [50/51]


        - Szybko! Musisz pójść ze mną - rzuciła. - Grozi ci wielkie nie-
     bezpieczeństwo!
        - Dlaczego?
        - Bo cię zabiję, jeśli nie pójdziesz. [52]


        Dziewczyna obróciła się błyskawicznie i z chirurgiczną precyzją
     trafiła drobną stopą w krocze pierwszego gwardzisty, który przestą-
     pił próg. W dwudziestu parach oczu stanęły łzy współczucia. [53]


        - Dlaczego cię ścigają?
        - Nie wiem.
        - Niemożliwe! Musi być jakiś powód.
        - Och, jest mnóstwo powodów. Po prostu nie wiem, o który im cho-
     dzi. Idziesz czy nie? [54]


        - Obserwowałam cię. Jeszcze godzinę temu obawiałeś się, że twoja
     przyszłość będzie nudna i nieciekawa.
        - Chcę, żeby była nudna i nieciekawa - odparł Rincewind z gory-
     czą. - Boję się, że będzie krótka. [55]


        Przy okazji: ten przedmiot na drągu to nie szyld. Kiedy już pos-
     tanowili nazwać gospodę "Pod Łbem Trola", to nie dla żartów. [61]


        - Rincewindzie, znam cię dopiero od godziny i jestem zdumiona, że
     przeżyłeś tak długo.
        - Tak... Ale jednak przeżyłem, prawda? Mam do tego talent. Spytaj
     kogokolwiek. Jestem nałogowcem.
        - Nałogowcem czego?
        - Życia. Przyzwyczaiłem się bardzo wcześnie. A teraz nie chcę re-
     zygnować, nie chcę, żeby ktoś mi je zabrał. To zwyczajnie nie wypa-
     da. [63/64]


        Szeroki nóż do rzutów tajemniczo pojawił się w dłoni Coneny, któ-
     ra przyczaiła się niczym dzikie zwierzę z dżungli, albo - co gor-
     sza - dzika kobieta z dżungli. [69]


        - Zamknij się! - syknęła. - Coś tu idzie!
        Wyprostowała się, płynnym ruchem obróciła na jednej nodze i cis-
     nęła nożem.
        Rozległ się pojedynczy, głuchy, drewniany stuk.
        Conena patrzyła nieruchomo. Przynajmniej raz jej bohaterska krew,
     która płynęła w żyłach, topiąc wszelkie szanse na spokojne życie i
     różowy fartuszek, nie wiedziała, co podpowiedzieć.
        - Właśnie zabiłam drewniany kufer - oznajmiła Conena. [69]


        - Co to jest? - szepnęła Conena.
        - To tylko Bagaż - odparł znużonym tonem Rincewind.
        - Jest twoją własnością?
        - Właściwie nie. Częściowo.
        - Czy jest niebezpieczny?
        Bagaż znowu się przemieścił i spojrzał na nią.
        - W tej kwestii są dwie szkoły - odparł Rincewind. - Niektórzy
     uważają, że jest niebezpieczny. Inni sądzą, że jest bardzo niebez-
     pieczny. A co ty o tym myślisz?
        [...]
        - Sądzę, że wybrałabym "śmiertelnie niebezpieczny" - orzekła. [70]


        - Och, dla nich to jest szczęśliwy traf. Ale nie dla mnie. Nie u-
     miem pływać.
        - Co? Nie przepłyniesz ani kawałka?
        Rincewind zawahał się i delikatnie poprawił gwiazdę na kapeluszu.
        - Powiedz, jak głębokie jest tutaj morze? Tak w przybliżeniu.
        - Sądzę, że jakieś dwanaście sążni - odparła Conena.
        - W takim razie umiałbym chyba przepłynąć około dwunastu sążni,
     czymkolwiek one są. [89]


        Cisza stała się głośniejsza. [112]


        Dopiero w tej chwili Rincewind zdał sobie sprawę, że zabrakło
     czegoś istotnego. Przez chwilę się zastanawiał, nim wreszcie zrozu-
     miał, co to takiego.
        Od kilu minut nikt nie próbował mu niczego sprzedać. W Al Khali
     oznaczało to prawdopodobnie, że jest martwy. [119]


        - Nie chciałabym wydać się niewdzięczną - zawołała Conena, prze-
     krzykując gorączkowy kaszel Rincewinda. - Ale dlaczego kazałeś nas
     tu sprowadzić, panie?
        - Dobre pytanie. - Kreozot przez kilka sekund wpatrywał się w nią
     tępo, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. - Istotnie, jesteś bar-
     dzo atrakcyjną młodą kobietą - stwierdził w końcu. - Nie grasz przy-
     padkiem na harfie?
        - A ile ona ma ostrzy?
        - Szkoda - mruknął władca. [138]


        Istnieje pewien ton głosu zwany pytającym. Wezyr go użył; lekki
     nacisk sugerował, że jeśli szybko nie dowie się czegoś o kapeluszu,
     ma w planach rozmaite czynności, w opisie których wystąpią takie
     słowa jak "rozpalone do czerwoności" i "noże". Naturalnie, wszyscy
     Wielcy Wezyrowie zawsze wyrażają się w ten sposób. Zapewne kończą
     jakąś specjalną szkołę. [140]


        W niezgłębionej dali, wśród mrocznych otchłani kosmosu, mknie
     przed siebie pojedyncza cząsteczka natchnienia, nieświadoma swego
     przeznaczenia. I bardzo dobrze, ponieważ przeznaczenie owo nakazuje
     jej uderzyć - już za kilka godzin - w niewielki obszar mózgu Rince-
     winda.
        Byłoby to przeznaczenie ciężkie, nawet gdyby kreatywne jądro móz-
     gu Rincewinda miało jakiś sensowny rozmiar. Ale karma cząsteczki po-
     stawiła ją przed problemem trafienia z odległości kilkuset lat
     świetlnych w ruchomy cel wielkości rodzynki. Niełatwo jest być ma-
     leńką subatomową cząsteczką w wielkim i ciemnym wszechświecie.
        Jeśli jednak uda się jej ten wyczyn, Rincewindowi przyjdzie do
     głowy poważna idea filozoficzna. Jeśli nie, pobliska cegła wpadnie
     na pomysł, z którym zupełnie nie potrafi sobie poradzić. [143]


        Fałszywe jest stwierdzenie, że Bagażu nigdzie nie było widać. W
     pewnych miejscach był dobrze widoczny, jednak te miejsca nie znajdo-
     wały się blisko Rincewinda. [145]


        Powiedzieć, że był szczupły, to stracić doskonałą okazję do uży-
     cia słowa "wychudzony". [149]


        Rincewind przyjżał się wężowi, który nadal usiłował nikomu nie
     wchodzić w drogę. Nieźle mu się powodziło w jamie, ale na pierwszy
     rzut oka potrafił rozpoznać kłopoty. Dlatego nie zamierzał nikogo
     denerwować. Spojrzał Rincewindowi prosto w oczy i wzruszył ramiona-
     mi, co u gada nie posiadającego ramion wymaga niemałego sprytu. [153]


        - Ta płyta się rusza - stwierdził Nijel. - Patrz, to coś w rodza-
     ju drzwi. Pomóż mi.
        Pchnął z entuzjazmem. Bicepsy nabrzmiały mu na rękach niczym
     ziarnka grochu na ołówku. [154]


        - A właściwie jak długo jesteś już barbarzyńskim herosem?
        - Hm... Który mamy rok?
        Rincewind wyjrzał za róg, ale ludzie, których zobaczył, a którzy
     zachowali pozycję pionową, zbyt byli zajęci paniką, żeby ich zauwa-
     żyć.
        - Od dawna w drodze? - domyślił się. - Straciłeś rachubę czasu?
     Wiem, jak to jest. Mamy Rok Hieny.
        - Aha. W takim razie od mniej więcej... - Wargi Nijela poruszły
     się bezgłośnie. - Mniej więcej od trzech dni. [...] [159]


        Nijel nie miał wydatnego podbródka, ale i tak wysunął go mężnie.
        - Czy trzeba ratować kobietę? - zapytał z determinacją.
        Rincewind zawahał się.
        - Kogoś trzeba będzie ratować - przyznał. - Całkiem możliwe, że
     właśnie ją. A przynajmniej kogoś w jej pobliżu. [161/162]


        - Nie gadaj tyle, dobrze? - burknął chwilowy przywódca.
        Nazywał się Benado Sconner, jednak coś w atmosferze dzisiejszej
     nocy sugeruje, że nie warto się trudzić zapamiętywaniem tego imie-
     nia. [164]


        - Ojej... Strasznie mi przykro - rzekł Nijel, gdy strażnicy zro-
     zumieli, że pokaz się skończył i ruszyli do ataku.
        - Nie miej do siebie pretensji - uspokoił go Rincewind.
        [...]
        - Dziękuję.
        - Ja ją będę miał. [172]


        Wcale się nie zgubił. Zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znaj-
     duje. Zawsze był tutaj.
        Tyle że wszystko inne chwilowo zmieniło miejsce. [173]


        Straż szeryfa próbowała walczyć, lecz wokół wieży można było już
     dostrzec sporo oszołomionych żab i kijanek. To byli ci, którym dopi-
     sało szczęście. Nadal posiadali nogi i ręce - w pewnym sensie - a
     większość ich kluczowych organów pozostała wewnątrz. Miasto znalazło
     się pod władzą czarodzicielstwa, w magicznym stanie wyjątkowym. [178]


        Co mogło prowadzić tylko do jednego. No dobrze, do dwóch. Do
     trzech efektów.
        Totalnej. Wojny. Taumaturgicznej.
        Naturalnie, nie było w niej żadnych sojuszy, stron, układów, li-
     tości ani zawieszenia broni. Nieba zwijały się, a morza kipiały.
     Grad huczących kul ognistych zmieniał noc w dzień, co było uczciwe,
     jako że powstałe w wyniku tych działań chmury czarnego dymu zmienia-
     ły dzień w noc. Krajobraz wznosił się i opadał niczym kołdra w sy-
     pialni nowożeńców. Sama osnowa przestrzeni była wiązana w wielowy-
     miarowe supły i tłuczona kijankami o płaskie kamienie na brzegu Rze-
     ki Czasu. Jednym z popularniejszych zaklęć owych dni był na przykład
     Temporalny Kompresor Pelepela. Kiedyś doprowadził do powstania rasy
     gigantycznych gadów, które zostały stworzone, wyewoluowały, roz-
     przestrzeniły się, opanowały planetę, a potem wyginęły, wszystko to
     w czasie mniej więcej pięciu minut. Pozostawiły po sobie jedynie za-
     sypane ziemią kości, całkowicie wprowadzając w błąd przyszłe genera-
     cje. Drzewa pływały, ryby spacerowały, góry chodziły do kiosków po
     papierosy... Zmienność wszelkiego istnienia osiągnęła taki poziom,
     że każdy rozsądnie myślący człowiek rozpoczynał dzień od policzenia
     swoich rąk i nóg. [183/184]


        Bagaż brnął zygzakiem przez gorące wydmy. Na jego wieku pozostało
     kilka szybkoschnących plam żółtego śluzu.
        Ten niewielki samotny prostokąt obserwowany był z czubka kamien-
     nej iglicy przez chimerę*. Chimery to wyjątkowo rzadki gatunek, a ta
     konkretna miała zamiar uczynić coś, co z pewnością nie poprawi ich
     sytuacji.

     *Po opis chimery sięgniemy do słynnego bestiariusza Broomfoga, zaty-
     tułowanego Anima Unnaturale. "Ma ona nogi syreny, sierść żółwia tu-
     dzież zęby kaczki, a także skrzydła węża. Oczywiste, że mam na dowód
     jedynie słowo moje. Bestia dycha niczym palenisko, a jej temperament
     jest jak gumowy balon przez huragan porwany". [185]


        Obejrzał się. Ogarnęło go znajome i bardzo niemiłe uczucie gwał-
     townie spowalniającego Czasu.
        Śmierć znieruchomiał z osełką na ostrzu swej kosy. Skinął Rince-
     windowi głową na powitanie, jak jeden zawodowiec drugiemu. [...]
        Wszyscy magowie mogą widzieć Śmierć, ale to nie znaczy, że chcą
     go widzieć. [188]


        Rincewind oglądał w życiu wiele dziwnych rzeczy, większość z naj-
     wyższą niechęcią. Nigdy jednak nie widział kogoś naprawdę zabitego
     czarami.
        Magowie nie zabijają zwykłych ludzi, ponieważ a) rzadko zwracają
     na nich uwagę, b) jest to uznawane za dowód braku manier i c) poza
     tym, kto by zajmował się gotowaniem, uprawą i w ogóle. Natomiast za-
     bicie brata-adepta było prawie niemożliwe z powodu warstw ochronnych
     zaklęć, jakimi przewidujący mag przez cały czas się otacza*. Studen-
     ci Niewidocznego Uniwersytetu już na samym początku dowiadywali się
     - prócz tego, którędy się idzie do toalety i gdzie jest ich wieszak
     - że muszą się osłaniać bez chwili przerwy.
        Niektórzy sądzą, że to paranoja. Mylą się. Paranoicy tylko myślą,
     że wszyscy chcą ich dopaść. Magowie to wiedzą.

     *Zdarza się, oczywiście, że magowie zabijają się wzajemnie zwyczaj-
     nymi, nie magicznymi środkami. To jednak jest towarzysko akceptowa-
     ne. Śmierć w wyniku skrytobójstwa uznaje się wśród magów za zgon z
     przyczyn naturalnych. [189]


        - A ja mam ten imperatyw - dodał Nijel gniewnie zerkając na Rin-
     cewinda.
        Kreozot poklepał go po ramieniu.
        - To ładnie - pochwalił. - Każdy powinien mieć jakieś zwierzątko.
        - Gdybyś przypadkiem wiedział, czy posiadasz jakieś stajnie czy
     coś... - zasugerował Rincewind.
        - Setki - zapewnił Kreozot. - Posiadam najwspanialsze, najbar-
     dziej... wspaniałe konie na świecie. - Zmarszczył brwi. - Tak mi
     przynajmniej mówili.
        - Ale nie wiesz, gdzie się znajdują?
        - Nie personalnie - przyznał szeryf. [194]


        - W skarbcu. Tam umiem trafić. Jestem niewyobrażalnie bogaty. Tak
     mi przynajmniej mówili. [195]


        Rincewind usiłował wrzasnąć przez zaciśnięte zęby. Czuł już, że
     pocą mu się kostki nóg.
        - Nie będe latał na żadnym dywanie! - syknął. Mam lęk gruntu.
        - Chciałeś powiedzieć: wysokości - poprawiła go Conena. - I nie
     bądź głuptasem.
        - Wiem, co chciałem powiedzieć. To grunt zabija! [195]


        Bagaż zacisnął wieko w wyrazie posępnej determinacji. Zwykle nie-
     wiele chciał od świata - jedynie całkowietego wymarcia wszelkich in-
     nych form życia. Teraz jednak najbardziej był mu potrzebny właści-
     ciel. [196]


        Ludzie, którzy mieli okazje poznać Rincewinda, traktowali go czę-
     sto jak dwunogiego górniczego kanarka. Zakładali, że jeśli Rincewind
     wciąż zachowuje pozycje pionową i jeszcze nie ucieka, to pozostał
     ślad nadziei. [199]


        - Kapelusz zwyciężył - wyjaśnił Rincewind. - Dlatego buduje włas-
     ną wieżę. To taki instynkt. Magowie zawsze obudowywali się wieżami,
     jak te... Jak się nazywają te rzeczy, które można znaleźć na dnie
     rzeki?
        - Żaby.
        - Kamienie.
        - Pechowi gangsterzy. [207]


        To był koniec zorganizowanej magii. Dwa tysiące lat pokojowych
     czarów spłynęło do ścieku, znowu wyrastały wieże, a wobec stężenia
     pierwotnej magii coś z pewnością miało bardzo mocno ucierpieć. Praw-
     dopodobnie wszechświat. Zbyt wiele magii potrafi zwinąć wokół siebie
     czas i przestrzeń, a to złe wieści dla kogoś, kto był przyzwyczajo-
     ny, by takie rzeczy jak skutki następowały po innych, takich jak
     przyczyny. [209]


        Conena odwróciła się do ognia i nagle uświadomiła sobie wyrwę w
     scenerii. Miała kształt Rincewinda.
        - On zniknął! [217]


        Pod wpływem nieustannego magicznego bombardowania, obszar otacza-
     jący wieżę w Al Khali dryfował wolno poza horyzont rzeczywistości,
     gdzie czas, przestrzeń i materia tracą rozłączne identyczności i za-
     czynają chodzić w nie swoich strojach. To efekt niemożliwy do opisa-
     nia.
        A oto jak wyglądał.
        Wyglądał tak, jak brzmi fortepian wkrótce po wrzuceniu do studni.
     Smakował żółto i był w dotyku jak drobny rzucik. Pachniał jak całko-
     wite zaćmienie księżyca. Oczywiście, bliżej wieży efekty stawały się
     naprawdę dziwaczne. [217/218]


        [...] I nagle zabrzmiało głośne stukanie do drzwi.
        [...]
        Jeden z magów spojrzał na drugiego i powiedział zgodnie z trady-
     cją:
        - Ciekawe, kto to może być o tej porze.
        Zagrzmiała seria głuchych uderzeń w drewno.
        - Na zewnątrz nikt nie mógł pozostać przy życiu - odparł drugi
     trochę nerwowo, ponieważ jeśli wykluczyło się możliwość, że to ktoś
     żywy, pozostawało jeszcze podejrzenie, że może to ktoś martwy. [219]


        Coś poruszyło się za nim. Obejrzał się.
        - Co... - zaczął. Stanowiło to dość marną sylabę na zakończenie
     życia. [220]


        Normalnie Ankh-Morpork było nieustannie zatłoczone, a odcień nie-
     ba uznawano za nieistotny szczegół tła. [223]


        Słuchali z podziwem, jak ryba, która przypadkiem trafiła na wy-
     kład o lataniu. [229]


        Zniknęli wszyscy jego przyjaciele. No, może nie przyjaciele. Mag
     nie ma przyjaciół. Potrzebne jest inne słowo... A tak, to jest to:
     wrogowie. Ale bardzo pożądni wrogowie. Dżentelmeni. Najlepsi z naj-
     lepszych. Nie tacy jak ci tutaj, [...] [245/246]


        Chłopiec przyklęknął i z bliska przyjrzał się Cardingowi.
        - Wcale się nie rusza - stwierdził zaciekawiony. - Czy stało mu
     się coś złego?
        - Całkiem możliwe - przyznał Hakardly. - Nie żyje.
        - Wolałbym, żeby żył.
        - Tę opinię, przypuszczam, podziela. [251]


        Rincewind wstrzymał oddech. Obecni magowie wstrzymali oddech.
     Nawet Śmierć, który niczego nie mógł trzymać prócz swej kosy, trzy-
     mał ją w napięciu. [263]


        Rincewind podpełzł do nieruchomego ciała Coina i szturchnął je
     delikatnie.
        - Żyjesz? - zapytał. - Bo jeśli nie, to wolałbym, żebyś nie odpo-
     wiadał. [272]


        - Masz zamiar je zaatakować skarpetką z piaskiem?
        - Nie. Mam zamiar przed nimi uciekać. Skarpetka z piaskiem jest
     na wypadek, gdyby mnie goniły. [274]


        - To skrzynia!
        - Jak myślisz, może to skarb?
        - Wypuszcza nogi, na Siedem Księżyców Nasrima!
        - Pięć księżyców...
        - Gdzie uciekła? Gdzie uciekła?
        - Daj spokój, to nieważne. Ustalmy pewne fakty. Zgodnie z legendą
     było pięć księżyców...
        W Klatchu traktują mitologię bardzo poważnie. To tylko w zwyczaj-
     ne życie nie chcą wierzyć. [274/275]


        Wtedy zrozumieli, że jednym z powodów nazwania Lodowych Gigantów
     Lodowymi Gigantami był fakt, że są... no... gigantyczni.
        Drugi powód to ten, że są zbudowani z lodu. [276]


        - Czy on zginął?
        - Uuk - odparł bibliotekarz. Zdołał przez to wyrazić, że Rince-
     wind znajduje się w krainie, gdzie nawet takie pojęcia jak czas i
     przestrzeń są odrobine niepewne, więc zapewne nie warto spekulować
     na temat jego stanu w konkretnym punkcie czasowym, jeśli w ogóle
     znajduje się on w jakimś punkcie czasowym. I że, podsumowując, może
     zjawić się tutaj jutro albo wręcz wczoraj. I wreszcie, jeśli istnie-
     je choćby najmniejsza szansa przetrwania, to Rincewindowi z całą
     pewnością się to uda.
        - Aha - westchnął Coin. [282]


        - Zginąć w ten sposób to bohaterstwo? - zdziwiła się Conena.
        - Takie jest moje zdanie. A w kwestii umierania liczy się tylko
     własna opinia.
        - Aha. [285]