Terry Pratchett "Kosiarz" (Tom 11)


        Przymus tańca odczuwają głębinowe morskie istoty, które nigdy
     nie widziały słońca, i mieszkańcy miast, których jedyny kontakt
     z naturą polega na tym, że kiedyś swoim volvo przejechali owcę.


        Windle znalazł się pośrodku bardzo taktownie rosnącego kręgu.
     Nikt go właściwie nie unikał, tyle że pozornie losowe ruchy Browna
     delikatnie odsuwały wszystkich coraz dalej.


        [...] Jak człowiek usiłujący zaprogramować magnetowid na podsta-
     wie instrukcji tłumaczonej z japońskiego na holenderski przez kore-
     ańskiego zbieracza ryżu...


        Miało się właśnie wydarzyć coś cudownego - jeśli spojrzeć na to
     z dystansu.
        Jeśli jednak dystans ten będzie mały lub średni, miało się wyda-
     rzyć coś okropnego.
        To jak różnica między zobaczeniem na niebie pięknej nowej gwia-
     zdy a znalezieniem się blisko supernowej. To różnica miedzy pięknem
     porannej rosy na pajęczynie a byciem muchom.


        [...] Po drugie, potrzebował co najmniej paru minut, żeby zrozu-
     mieć dowolną nową ideę, jaką ktoś mu tłumaczył. To ważna cecha
     przywódcy, ponieważ jeśli po dwóch minutach ktoś nadal próbuje coś
     wytłumaczyć, jest to prawdopodobnie ważne; jeśli natomiast rezygnuje
     po ledwie minucie, z pewnością chodzi mu o coś, czym w ogóle nie
     powinien nikomu zawracać głowy.


        - To ty... Witaj, Modo.
        - Słyszałem, że pan umarł, panie Poons.
        - No, niby tak. Rzeczywiście umarłem.
        - Widzę, że jakoś pan z tego wyszedł.


        - Tak, ale wampiry piją krew. Moim zdaniem nie jest to szczegól-
     nie godne szacunku.
        - Czytałem, że właściwie nie potrzebują prawdziwej krwi - oznaj-
     mił dziekan. - Potrzebują czegoś, co jest w tej krwi. Nazywa się
     to chyba hemogobliny.
        Magowie spojrzeli na niego zdziwieni.
        Dziekan wzruszył ramionami.
        - Nie mam pojęcia - przyznał. - Hemogobliny. Tak czytałem. Ma
     to jakiś związek z ludźmi, którzy mają we krwi żelazo.
        - Mogę panów zapewnić, że ja nie mam we krwi żadnych żelaznych
     goblinów - oświadczył pierwszy prymus.


        Poza tym, kiedy się lepiej zastanowić, to czy w ogóle musi sy-
     piać? Jest martwy, a to powinno być całkiem jak sen, tylko bardziej.


        - U nas kandelabr się odkręcił. Wszystko samo się odkręca.
     I wiesz, po drodze tutaj widzieliśmy biegnące ulicą ubranie... Dwie
     pary spodni za siedem dolarów!
        - Hmm... Obejrzałeś metkę?


        - Na boskim froncie panuje wyjątkowy spokój - odparł arcykapłan.
     Oczy zaszkliły mu się lekko, jakby odczytywał święty tekst we wła-
     snej głowie. - Hyperopia, bogini butów, uważa, że Sandelfon, bóg
     korytarzy, jest dawno zaginionym bratem bliźniakiem Grune'a, boga
     owoców rosnących poza sezonem. Kto położył kozła  do łóżka Offlera,
     boga krokodyla? Czy Offler dąży do przymierza z Siedmiorękim Sekiem?
     Tymczasem Hoki Dowcipniś wciąż próbuje swoich starych sztuczek...
        - Tak, wystarczy - przerwał mu Ridcully. - Jakoś nigdy nie mo-
     głem w sobie wzbudzić zainteresowania tymi plotkami.


        - Mówię wam, kapłani doznali wstrząsu - dodał Arthur.
        - Ha! Kapłani! - zawołał Shoe. - Wszyscy są tacy sami. Stale
     człowiekowi powtarzają, że po śmierci będzie żył znowu, ale wystar-
     czy spróbować, a wtedy dopiero robią miny!


        - Nie umie śpiewać, co? - domyślił się Windle.
        - Śpiewać? Co tam śpiew. Widziałeś kiedy zombie, który próbuje
     grać na gitarze? Potem zawsze musimy mu pomagać szukać palców. To
     strasznie krępujące.


        Wszyscy jednak unikali Windle'a - nikt nie wpada na zombie,
     jeśli może tego uniknąć.


        Mówił, że jest śmierć i podatki, ale podatki są gorsze, bo śmierć
     przynajmniej nie trafia się człowiekowi co roku.

        
        Rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Odbił się echem od
     mrocznych kolumn i łuków, po czym ucichł nagle.
        Nadrektor zatrzymał się. Magowie wpadli na niego z tyłu.
        - Według mnie brzmiało to jak krzyk mrożący krew w żyłach -
     oświadczył. - Za mną!


        - Dlaczego zawsze wszyscy biegną w stronę mrożącego krew
     w żyłach krzyku? - mruczał pod nosem pierwszy prymus. - Prze-
     cież to wbrew rozsądkowi.


        - Ona tylko przesuwa się powoli i wyżera, co złapie - uspokoił
     go dziekan.
        - Wystarczy wsadzić jej spiczasty kapelusz, a nadawałaby się do
     grona profesorskiego - mruknął nadrektor.


        - Przegrupujemy się w Głównym Holu - polecił. - Teraz... stra-
     tegicznie wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje.
        - A kto je upatrzył? - chciał wiedzieć dziekan.
        - Sami je upatrzymy, jak już je zajmiemy - rzucił nadrektor
     przez zaciśnięte zęby.


        Odwrócili się, słysząc kolejny wózek. Turkotał spokojnie bocz-
     nym korytarzem i zatrzymał się, kiedy zobaczył - lub w inny sposób
     zarejestrował - magów. Po czym z godnym szacunku talentem pró-
     bował udawać wózek, który ktoś akurat w tym miejscu zostawił.
        Kwestor podkradł się bliżej.
        - Nic ci z tego wyglądu nie przyjdzie - powiedział. - Wiemy, że
     umiesz sam jeździć.
        - Byłeś widziany! - oznajmił dziekan.
        Wózek udawał, że to go nie dotyczy.


        Kłótnie o nieistotne drobiazgi w chwilach międzywymiarowego
     zagrożenia były dobrze znaną cechą magów.


        *Przez setki lat ludzie wierzyli, iż jaszczurki w studni dowodzą,
     że woda jest świeża i zdatna do picia. I przez cały ten czas ani
     razu nie zadali sobie pytania, gdzie właściwie jaszczurki chodzą
     do toalety.


        TERAZ SIĘ ZACZNIE.
        Stuk kopyt zabrzmiał głośniej i odbił się echem od murów.
        PAMIĘTAJ: TOBIE NIC NIE GROZI.
        Bill Brama cofnął się w ciemność.
        I natychmiast wynurzył się z powrotem.
        PRAWDOPODOBNIE, dodał i zniknął znowu.


        - Przecież on jest martwy. Nie rozumiem, jak można ratować mar-
     twych. To sprzeczność terminologiczna.
        - Dychotomia - podpowiedział kwestor.
        - Och, nie sądzę, żeby konieczna była operacja.


        Tak robią wojownicy [...]. Trzeba jeszcze krzyczeć... tego...
     bonsai. Tak. Bonsai!
        - Myślałem, że to oznacza przycinanie drzewek, żeby były małe -
     wyznał pierwszy prymus.
        Dziekan zawahał się nieco. [...]
        - Nie, to stanowczo musi być bonsai - zapewnił. Pomyślał chwi-
     lę i rozpromienił się nagle. - Bo wszystko to jest częścią bushido.
     To skrócona forma "w busz idą", bo ci wojownicy idą w busz i przy-
     cinają drzewa. Żeby przejść. Mieczami. Rozsądne, jeśli się chwilę
     zastanowić.


        Wielki sklep eksplodował i implodował równocześnie. Uzyskanie
     takiego zjawiska jest prawie niemożliwe bez ogromnego budżetu
     efektów specjalnych albo trzech zaklęć, działających przeciwko
     sobie.


        Jedną chwilę zajęła mu droga, na którą zwykłe światło straciłoby
     trzysta milionów lat - ale Śmierć podróżuje wewnątrz przestrzeni,
     gdzie czas nie ma znaczenia. Światło wierzy, że przemieszcza się
     szybciej od wszystkiego, ale się myli. Nieważne, jak szybko pędzi,
     zawsze odkrywa, że ciemność dotarła na miejsce wcześniej i już
     na nie czeka.


        - Robiłem różne rzeczy. I dowiedziałem się, kim jest naprawdę
     Windle Poons.
        A KIM JEST?
        - Windle Poonsem.
        ROZUMIEM, ŻE TO MUSIAŁ BYĆ SZOK.
        - Owszem.
        TYLE LAT NICZEGO NAWET NIE PODEJRZEWAŁEŚ.